Bielszy odcień śmierci
to książka, z którą mam problem – nawet teraz, pisząc
recenzję, nie jestem pewna, jak ją ocenić, ani co gorsza, czy w
ogóle mi się podobała.
Pewnie
każdy z nas ma kilku takich zaufanych blogerów, których recenzje
potrafią raz na jakiś czas do tego stopnia zaciekawić nas książką,
że nie ma innej opcji, jak taką powieść przeczytać. No więc po
recenzji Eweliny bardzo zapragnęłam na własnej skórze poczuć ten
obiecywany dreszczyk, a że akurat miałam ochotę na dobry kryminał
i była promocja... no to kupiłam.
Wstęp
do powieści zrobił na mnie niesamowite wrażenie. To, jak autor
opisywał miasteczko, Instytut czy same Pireneje, było niesamowicie
realne, fascynujące i wywoływało pewien niepokój. Pomyślałam
sobie wtedy: Minier ma ciekawy styl pisania i nawet ilość
opisów mi nie przeszkadza, oby wątek kryminalny też był taki
dobry. Niestety, po jakichś stu
stronach zaczęła się wkradać nuda, zbytnie przeciąganie akcji
i... niechęć do dalszego czytania. A to wszystko ciągnęło się
przez kolejne strony. Czytanie przeciągało się z miesiąca na
miesiąc, bo gdy już siadałam do czytania, to po kilku stronach
książka znów wracała na półkę, a ja wzdychałam niezadowolona.
Dopiero około dwustu stron przed końcem zaczęło się coś dziać.
I wtedy znów książka mnie zaciekawiła, pojawiła się nadzieja,
że może w końcu coś zaskoczy i Bielszy odcień śmierci
nie okaże się całkowitym fiaskiem.
Byłam
lekturą tej powieści sfrustrowana. Chciałam, żeby mi się
podobała. Chciałam, żeby okazała się dobra. Chciałam, by coś w
niej w końcu ruszyło. Autor zaczął dobrze – ciekawie wprowadził
w świat i zbrodnie – i zakończył też dobrze (no, prawie, bo zakończenie wcale mnie nie usatysfakcjonowało). Ale w
międzyczasie książka jest wypełniona zupełnie zbędnymi
fragmentami, które jedynie stopują akcję. Wątek się urywa w kluczowym momencie, by zacząć nowy na pół
strony, a po nim kolejny i kolejny, a do tego przełomowego wracamy
kilka stron później, po niesamowitej ilości zbędnego tekstu.
Osobny fragment o wyborze smaku kanapki, między fragmentami
„pościgu”, był chyba najbardziej absurdalnym. Takiego
stopowania akcji było zbyt dużo. Jakby pozbyć się tych stopów,
książka miałaby z dwieście stron mniej – a jej lektura byłaby
łatwiejsza i co najważniejsze przyjemniejsza. I to chyba mój
największy zarzut.
Wątek
kryminalny i sposób prowadzenia śledztwa też różnił się od
dobrych thrillerów czy kryminałów, jakie kiedykolwiek czytałam. Autor w kółko dawał znać, że Martin, główny bohater, jest blisko
znalezienia czegoś kluczowego, by potem wystawić mam język – i
takie wodzenie za nos byłoby w porządku, gdyby nie to, że działo
się przez ponad trzysta stron, by nagle na dwustu ostatnich ruszyć
z akcją bez opamiętania. I ta końcówka w zasadzie ratuje całość,
bo cliffhangery rzeczywiście mnie zaskakiwały.
Gdyby
nie fakt, że naprawdę byłam ciekawa, kto stoi za zabójstwami, już
dawno porzuciłabym czytanie, mimo dobrego i ciekawego stylu pisania
autora. Jest plastycznie, opisowo bardzo realnie. Ale fabule
brakowało „tego czegoś”, co pozwalałoby czytać stronę za
stroną, bez przerwy. Ja niestety tych przerw miałam zbyt wiele, bym
mogła się cieszyć w pełni lekturą.
Jednym
z niewielu plusów jest kreacja bohaterów. Chociaż Martina,
komisarza prowadzącego śledztwo, raczej nie polubiłam, był jednak
przestawiony bardzo realistycznie, podobnie jak i cała reszta
postaci. Niestety, wprowadzenie zbyt wielu postaci nie wychodzi
zwykle autorom na dobre i tu było tak samo. Czasem postaci pojawiały
się nagle, zupełnie znikąd i niby miały coś wnieść do fabuły,
ale... wcale tego nie robiły. Stopowały akcję tak samo jak
fragmenty o wyborze kanapki, czy o opiciu piątej kawy zanim wsiadło
się do auta.
Muszę
się także przyczepić do wydania. Chociaż białe strony zupełnie
mi nie przeszkadzają, to ilość słów na stronie była zbyt duża,
przez co miałam wrażenie, że czytanie niesamowicie się przeciąga.
Najgorsze jednak było to, że zwyczajnie bałam się porządnie
otworzyć książkę, by nie zagiąć grzbietu. Klejenie jest
fatalne, bo trzeba się było z książką obchodzić jak z jajkiem,
a i tak pół grzbietu mam załamanego. Nie cierpię tego.
Mam
problem z tym kryminałem. Chciałam czegoś dobrego, co mnie
zaabsorbuje, zmusi do rozwiązywania zagadki wraz z komisarzem, ale
tu przez większość czasu się nudziłam i zastanawiałam, po co
komu taki czy inny moment, który nie wnosi nic do śledztwa.
Niestety, styl pisania ani akcja na ostatnich dwóch setkach nie
uratowały całości. Jeśli macie ochotę na kryminał z prawdziwego
zdarzenia, gdzie nie będziecie się nudzić ani chwili, to za
Miniera się nie bierzcie. Jeśli jesteście początkujący w
kryminałach, to również, bo jedynie się zrazicie do gatunku.
Właściwie... nie polecam tej książki nikomu, bo jej czytanie
kosztowało mnie zbyt wiele nerwów i frustracji.
4/10
Bielszy odcień śmierci | Glace
Bernard Minier
tł. Monika Szewc-Osiecka
Dom Wydawniczy REBIS, 2012
510 stron
3 Komentarze
Skoro ci się nie podobała to tym bardziej nie jest to książka dla mnie, bo ostatnio w ogóle nie mam ochoty na kryminały, bo stały się zbyt przewidywalne.
OdpowiedzUsuńPrzewidywalną bym tej książki nie nazwała, bo jednak właśnie dla samego rozwiązania ją czytałam, ale myślę, że jak ktoś nie lubi takich zbędnych treści między właściwą akcją, to się rozczaruje jak ja. :(
UsuńNareszcie! Nareszcie ktoś, kto po zapoznaniu się z prozą Miniera, ma takie same odczucia jak ja. Czytając Twoją recenzję czułam się tak, jakbyś wyjmowała słowa prosto z mojej głowy.
OdpowiedzUsuńDałam Minierowi szansę w kolejnych tomach serii o komisarzu Martinie, i o ile drugi czytało mi się dokładnie tak, jak pierwszy (czyli bardzo średnio), o tyle "Nie gaś światła" było o wiele ciekawsze, może przez bohaterów? W każdym bądź razie jeśli chcesz się upewnić, czy Miniera jednak da się polubić, albo przynajmniej ocenić na więcej niż 4/10, proponuję właśnie wspomniany tytuł. Nie zachwyci być może, ale przynajmniej nie powinien tak frustrować:P
Pozdrawiam,
Ania z ksiazkowe-podroze-w-chmurach.blogspot.com