Są książki, o których myślimy na
długo po ich skończeniu, są też takie, o których zapominamy już
kilka dni później, ale są i takie, o których nie wiadomo co
myśleć...
Na blogu już nie raz recenzowałam te
mocniejsze i mroczniejsze erotyki – niektórymi się zachwycałam,
niektóre krytykowałam dość mocno. Sięgając po „Łzy Tess”,
liczyłam na lekturę w stylu „Dotyku ciemności”, w końcu mają
wiele wspólnych elementów. Nie do końca dostałam to, czego
chciałam, chociaż podobieństw jest tu zadziwiająco wiele.
Tess wraz ze swoim chłopakiem
wyjeżdżają na wakacje do Meksyku, gdzie sfrustrowana dziewczyna
pragnie pokazać nieśmiałemu i grzecznemu chłopcu, jaka naprawdę
jest – wyuzdana i głodna wrażeń. Tam Tess zostaje porwana, a
następnie sprzedana – trafia do posiadłości mężczyzny, który
każe nazywać siebie Q lub maître,
ją zaś tytułuje esclave, czyli niewolnica.
Z
początku współczułam Tess. Tego, jak traktowali ją porywacze,
jak została siłą rozdzielona z kochanym. Kibicowałam jej, gdy się
buntowała – szarpała, krzyczała, gryzła. Ale później, gdy Q
dość szybko odkrył jej masochistyczne pragnienia, a sposób
myślenia Tess uległ zmianie – całkowicie straciłam do niej
sympatię. Z racjonalnych zachowań przechodziła w skrajnie
nielogiczne, zaprzeczając czemuś, co mówiła czy robiła dwie
strony wcześniej. O ile początek nastrajał bojowo i potencjał
rósł z każdą stroną, tak od pewnego momentu mniej więcej
(bardziej mniej, niż więcej) w połowie książki Tess stawała się
coraz głupszą bohaterką, której przestałam kibicować, a stawała
się zrozpaczoną dziewczynką, pragnącą, by jej maître
okazał jej wystarczająco dużo uczucia i miłości.
Mam słabość do historii, w których dzieją się rzeczy często będące tabu, czy po prostu tak pokręcone i dziwne, że w zwykłych romansach czy innych gatunkach ich nie znajdziemy. Lubię jednak, gdy
są dobrze wykorzystane, a czytelnik może zagłębiać psychikę
bohaterów, zastanawiać się nad ich wyborami, zachowaniami – tak
jak to było w przypadku rewelacyjnego „Dotyku ciemności” i
„Zapachu ciemności”. Tutaj... Tutaj Pepper Winters nie ma
podłoża psychologicznego. „Łzy Tess” są raczej zwyczajnym,
brutalnym erotykiem. We wszystkich tego typu książkach, najbardziej
podkreślona w relacjach sadomasochistycznych jest ta cienka granica,
między bólem a przyjemnością. Tutaj autorka skupiła się raczej
na samym bólu – i wydaje mi się, że w książce, która ma być
lżejsza z samego założenia gatunku, która ma dawać czytelnikowi
przyjemność z lektury, nie powinna być aż tak mocno przedstawiona
wręcz nieuzasadniona przemoc. Przemoc, która dzieje się, bo takie
jest widzimisię bohatera, a po której inny bohater jest wręcz
wdzięczny, za wyrządzenie mu takiej krzywdy. Autorka nieco się
zapędziła i poszło to trochę za mocno w stronę, w którą nie
powinno. Możliwe, że celem było jak najmocniejsze podkreślenie,
że to DARK romance – tak czy inaczej, trochę za bardzo
przesadzone. Tak samo odczuwam pewien niesmak, co do nadużywania
słowa gwałt, które pada w tej powieści zdecydowanie za często i
niestety, również w pozytywnym znaczeniu, a przynajmniej ja
odniosłam wrażenie kilkukrotnie, że autorka przyklaskuje
gwałceniu, pokazując go w mniej negatywny sposób, niż powinna.
Przypomina mi to „Niepokorną” Madeline Sheehan, gdzie poniżanie
kobiet, nazywanie ich sukami i innymi podobnymi określeniami, czy
zwyczajny brak szacunku do kobiety, był przez autorkę przedstawiony
jako coś odpowiedniego, dobrego i wręcz zachęcającego, by dać
się tak traktować (moja recenzja tutaj > klik). Takie
przekonania do mnie nie trafiały, nie trafiają i trafiać nie będą,
dlatego „Łzy Tess” bardzo u mnie tutaj straciły.
O
dziwo, jeśli chodzi o styl pisania, odnoszę wrażenie, że narracja
staje się dojrzalsza z każdym rozdziałem. Historia, opowiadana z
perspektywy Tess, z każdą kolejną stroną traciła swój
potencjał, natomiast narracja się zmieniała. Początkowe strony
mają dość ubogi język. Zdania są proste, wnioski Tess również.
Jej wypowiedzi, jej myśli. Tess jest studentką, a brzmiała na o
wiele młodszą. Mimo to, gdzieś w połowie książki przestałam
odczuwać zażenowanie z powodu tak dziecinnego stylu. Zdania zrobiły
się sensowniejsze, bardziej odpowiednie do wieku bohaterki i
zdecydowanie lepiej pasujące do mroczniejszego klimatu książki.
Szkoda jednak, że tak późno. I szkoda, że „Łzy Tess” przez
to przypominają bardziej młodzieżówkę, niż dark erotic.
O
wiele ciekawszą od Tess postacią jest Q. Zwłaszcza w drugiej
połowie, gdy Tess zaczyna poznawać go od innej strony. Gdy zaczyna
drążyć i wkładać puzzle na odpowiednie miejsce. Przeszłość Q
jest tu ciekawym motywem. Może niezbyt odkrywczym, ale jednak chce
się odkrywać jego tajemnice dalej i dalej. Jego pragnienia, w
przeciwieństwie do Tess, są dobrze uargumentowane. Z czasem
dowiadujemy się, czemu Q jest, jaki jest i czemu robi to, co robi. O
reszcie bohaterów ciężko cokolwiek powiedzieć – nie zapadli mi
w pamięć.
„Łzom
Tess” daleko do miana dobrej powieści. Ma swoje wady, ma swoje
zalety. Wpasowała się tematycznie w mój gust, jednak momentami
traciła w moich oczach. Niektóre fragmenty uważam za fenomenalne,
inne zalatywały za mocno młodzieżówką. Nastawiałam się na
emocjonującą lekturę i moje oczekiwania nie do końca się
sprawdziły. Mimo tych wszystkich wad, o których ponarzekałam
wyżej, to nie jest zła książka. Spędziłam z nią przyjemne
chwile i czytało się ekspresowo. Jednak „Łzy Tess” miały
większy potencjał i uważam, że Pepper Winters go nie wykorzystała
tak bardzo, jak mogła. Być może w kontynuacji to się zmieni – i
na to szczerze liczę.
6/10
Łzy Tess | Tears of Tess
Pepper Winters
tł. Emilia Skowrońska
Wydawnictwo Kobiece, 2018
496 stron
0 Komentarze