About Me

header ads

In inglisz, czyli moja historia czytania w oryginale



* tak, tak, ten inglisz to tak specjalnie ;) 

Odnoszę wrażenie, że w ciągu ostatniego roku przeskoczyłam o kilka leveli czytania po angielsku w ułamku sekundy. Jeszcze ponad rok temu nie byłam w stanie pomyśleć, że dam radę skończyć całą książkę w oryginale w mniej niż sto lat. Dziś te krótsze (do trzystu stron) czytam w jeden dzień – kwietniowa kwarantanna świetnie temu sprzyjała. Jak więc do tego doszło i co tak właściwie to zmieniło w moim życiu?


Ten post można podzielić na kilka głównych części. Pierwsza to moja historia z czytaniem w oryginale – od czego zaczynałam, czy mi to wychodziło, czy nie, co robiłam źle itd. Druga to wskazówki, które wyciągnęłam z własnych błędów, a które będę aktualizować z czasem, gdy dostanę kolejnych oświeceń. Na koniec prezentuję wam pozycje, które świetnie nadają się na początek przygody z czytaniem (wytypowane z własnego doświadczenia, ale i z researchu, jaki zrobiłam na Instagramie i Youtube).


No więc jak to się zaczęło…?

Moja przygoda z czytaniem w oryginale zaczęła się jeszcze w gimnazjum, gdy wpadłam na ambitny plan przeczytania Harry’ego Pottera – to były czasy, gdy jeszcze byłam ambitnym dzieckiem i chciało mi się uczyć. Widziałam więc potencjał edukacyjny w czytaniu HP. Jak się okazało, byłam w stanie przeczytać zaledwie jeden rozdział, podczas którego nie raz i nie dwa wyłam z frustracji nad słownikiem, że nie ma w nim słów, których szukałam. Pierwsze spotkanie z oryginałem – totalne fiasko.


Jakiś czas później Harlan Coben wydał „Schronienie” (2012), więc jeszcze w dniu premiery pojawiłam się w Empiku, kupiłam i dumnie wróciłam do domu, gdzie od razu zaczęłam czytać i nie skończyłam, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. I koniecznie chciałam szybko kontynuację. Za granicą był już wtedy wydany drugi tom, „Seconds away”, więc wniosek nasunął się sam – kupię w oryginale. Przecież to Coben, będzie łatwo go przeczytać, pomyślałam. Nic bardziej mylnego. Chociaż Coben słynie z krótkich rozdziałów i tutaj nie było inaczej, przeczytanie jednego zabierało mi strasznie dużo czasu, zwłaszcza że znów siedziałam ze słownikiem pod ręką. Odstępy między przeczytaniem jednego rozdziału a następnego, były dość długie, bo nawet po kilka miesięcy. Gdy już usiadłam i czytałam, to jakoś szło, ale gdy tylko odłożyłam książkę na półkę, to niesamowicie trudno było do niej wrócić. Minęło już 8 lat, a ja nadal zakładkę mam zostawioną na dziewiątym rozdziale, a trylogię nieprzeczytaną do końca, bo uparłam się, że nie tknę polskiego tłumaczenia, zanim nie doczytam oryginału. Podejście drugie – totalne fiasko 2.0.

W 2016 roku Colleen Hoover wydała „It Ends With Us”. Zmotywowana hasłem do trzech razy sztuka, chciałam spróbować po raz kolejny. Kupiłam więc książkę z nadzieją, że skoro kocham książki Hoover po polsku, a do tego to lekkie romanse, to pójdzie mi lepiej. Biorąc też pod uwagę, że od czasu Cobena mój angielski znacznie się poprawił, naprawdę widziałam w tym szansę na sukces. Przygotowałam się do lektury w sposób zupełnie inny, niż poprzednie dwie próby. W pogotowiu był słownik, ołówek i karteczki post-it. Poszło mi lepiej niż z Cobenem – potrafiłam za jednym podejściem przeczytać nawet trzy rozdziały, co jednak zabierało mi połowę dnia. Pomijając już tłumaczenia słówek pisane w książce ołówkiem. Przeczytałam sto stron w ciągu około roku. I od tamtej pory książka leży nietknięta. Podejście trzecie – fiasko, mniejsze niż poprzednie, ale wciąż fiasko.

Nie zrażałam się. W 2017 roku udało mi się odkupić książkę „Inne zasady lata”, którą bardzo chciałam przeczytać. I chociaż z początku nie mogłam się przekonać do zbyt prostego języka, potem przestałam zwracać na to uwagę i skupiłam się na fabule. To podsunęło mi też pomysł, by spróbować tę pozycję w oryginale – z powodu prostego języka i faktu, że znałam już historię. I to był całkiem dobry pomysł. „Aristotle and Dante Discover The Secrets of The Universe” (bo taki jest oryginalny tytuł) jest napisane w bardzo prosty sposób, autor nie używa skomplikowanych słów, więc nie musiałam tak często zaglądać do słownika, jak przy poprzednich tytułach, i czyta się to naprawdę świetnie. Ale niestety książka dość szybko wylądowała na półce na rzecz polskich tytułów i potem długo do niej nie wracałam, z powodu braku czasu i innych mniej lub bardziej istotnych powodów. Podejście numer cztery – nie fiasko, ale wciąż nie sukces.

Jakoś pod koniec 2018 roku (tak myślę) zaczęłam obserwować uważniej Karolinę (@come.book) na Instagramie, która w tamtym czasie zaczynała coraz więcej mówić u siebie o książkach zagranicznych. Niedługo potem doszła też Nikola (@doktor.book). Zaczęłam więc czytać i słuchać uważnie, co piszą i mówią o czytaniu w oryginale. I obie mówiły o pewnym wielkim, a wręcz przeogromnym błędzie, jaki popełnia się podczas czytania po angielsku, gdy się jest początkującym, i oczywiście ja go popełniałam. Wszystkie te cztery razy – i jak spojrzycie do góry, każda z tych moich historii ma jedną wspólną rzecz, a jest nią słownik. Dzięki dziewczynom zrozumiałam, że kurczowe trzymanie słownika i sprawdzanie 3/4 słów na stronie, jest najgorszą możliwą drogą, jaką można obrać. Większość mojej energii szła w tłumaczenie nieznanych słów, niż w radość z lektury. Nic więc dziwnego, że czytanie po anielsku było dla mnie męczące, a po przeczytanym rozdziale czułam się, jakbym była po maratonie (znaczy tak myślę, że czułabym się podobnie, bo nigdy w maratonie nie biegłam i nigdy nie pobiegnę, choćby mi oferowali milion złotych czy nieskończony budżet na książki – ja już nawet wolę poczekać na kolejny kurs, niż podbiec choćby dwa metry do autobusu, także sami rozumiecie).

Drugą sprawą było dobranie odpowiedniej pozycji. Harry Potter nie sprawdził się z prostego powodu – fantastyka, nawet młodzieżowa, jest cięższa, a do tego duża ilość wymyślonych przez Rowling słów utrudniała mi rozumienie, nawet gdy doskonale znałam polską wersję i oglądałam filmy kilkadziesiąt razy. Harlan Coben mimo że też w wersji bardziej młodzieżowej, operował kryminalnymi terminami, które są banalne w polskiej wersji, a jednak w oryginale ileś synonimów na „zbrodnię” była ciężka do ogarnięcia. Colleen Hoover była więc najbliżej pod względem doboru kategorii, jednak wciąż – styl, który tak szanuję, w tłumaczeniu brzmiał dla mnie świetnie, ale w oryginale okazywał się trudniejszy z powodu dużej ilości słów, których nigdy wcześniej po angielsku nie widziałam.
I któregoś dnia Karolina opowiadała na insta story o książce pewnej autorki, którą znałam już z serii czytanej wcześniej po polsku. Mowa oczywiście o „A Very Large Expanse Of Sea” Tahereh Mafi. Serię „Dotyk Julii” Mafi cenę po trochę z sentymentu, po trochę z faktu, że to naprawdę dobra młodzieżowa dystopia. Gdy więc dowiedziałam się, że niedawno wydała nową pozycję, w dodatku pojedynczy tytuł, nie część serii, i że jest to szkolna młodzieżówka – co tu dużo mówić, zostałam kupiona. Zamówiłam więc, z niecierpliwością czekałam aż do mnie przyjdzie i gdy w końcu już miałam ją w swoich rękach… przepadłam. I powiedziałam sobie stanowczo: słownik tylko i wyłącznie wtedy, gdy naprawdę jakiegoś słowa nie dasz rady zrozumieć z kontekstu!

I wtedy stał się cud. I wcale nie żartuję. Gdy już zrozumiałam, gdzie robię błędy, nie chciałam popełniać ich i tym razem. Trzymałam się postanowienia, by nie zerkać w słownik co chwilę, a fakt, że czytałam tę pozycję w maju rok temu, tuż przed sesją, i byłam w stanie czytać jedynie w pociągu w drodze na uczelnię i do pracy, tylko mi w tym pomagał. I dlatego byłam tak bardzo zaskoczona i zachwycona, gdy skończyłam ją w około dwa-trzy tygodnie. Nawet nie tyle, że ją skończyłam, ale że skończyłam i to w tak krótkim czasie. Miałam problem z przeczytaniem stu stron Colleen Hoover w rok, a tutaj udało mi się niemal trzysta w niecałe trzy tygodnie. Byłam totalnie podekscytowana.
Nie minęło dużo czasu, jak stwierdziłam, że skoro tak dobrze mi się Tahereh Mafi czytało, to może warto odświeżyć sobie dwa tomy „Dotyku Julii”, które kiedyś czytałam, żeby dokończyć serię – zamówiłam więc trzy tomy po angielsku (chociaż są dostępne po polsku), żeby móc od razu potem przeczytać czwarty, którego wydawnictwo już zapowiedziało, że nie wyda po polsku. Odrobinę się z tym przeliczyłam, bo wciąż nie doczytałam nawet pierwszego tomu, ale to wszystko za sprawą studiów, pracy i innych książek, które domagały się mojej uwagi. Czytanie po angielsku nadal sprawiało mi trudności, a przede wszystkim zajmowało mi więcej czasu, niż polskie wydania – nic więc dziwnego, że wolałam czytać po polsku.

„A Very Large Expanse of Sea” było jednak na tyle przełomowe, że naprawdę chciałam czytać więcej w oryginale. I nieco za mocno też szalałam z zakupami. Mam w tej chwili więcej tytułów kupionych w oryginale, niż jestem w stanie przeczytać. To był też moment, w którym zaplanowałam sobie napisanie tego postu – postawiłam sobie jednak za zadanie, by najpierw przeczytać w całości przynajmniej dwie/trzy następne pozycje. Skoro więc czytacie ten post, to znaczy, że udało mi się ten cel osiągnąć. Spoiler alert: przeczytałam nawet więcej niż trzy. Na początku tego roku pomyślałam nieśmiało, czy by nie czytać jedną książkę po angielsku na miesiąc, albo przynajmniej postawić sobie za cel przeczytanie 12 w ciągu roku. Bałam się, że może to nieco za dużo, że nie dam rady. Ale osiągnęłam ten cel z końcem kwietnia. Nie wiem, czy byłabym w stanie przeczytać aż tyle bez kwarantanny i przymusowego siedzenia w domu – prawdopodobnie nie, zabrakłoby mi czasu albo chęci. Ale udało się, a ja jestem z siebie więcej niż dumna.

Jak więc zacząć czytać w oryginale?

Oprócz banałów, które można znaleźć wszędzie, że najważniejsza jest motywacja i chęci, są też inne aspekty, które warto wziąć pod uwagę, żeby się nie zniechęcić.

Postaraj się czytać bez słownika. Naprawdę się da. Dużo słów można zrozumieć z samego kontekstu. Polska pod względem edukacji nie świeci za bardzo przykładem, zwłaszcza jeśli chodzi o naukę angielskiego – uczymy się zbyt wielu nieprzydatnych słów, zamiast tych podstawowych i używanych w codziennym życiu. Skupiamy się za mocno na gramatyce – w ciągu mojej przygody z czytaniem po angielsku, tylko raz zwróciłam uwagę na strukturę gramatyczną. A i tak tylko i wyłącznie dlatego, że dosłownie dwa dni wcześniej przerabiałam na zajęciach temat participle clauses i rozpoznałam użycie tego typu zdania – i byłam zaskoczona, że naprawdę się tego używa. Jeśli jednak znajdą się słówka, które są potrzebne do zrozumienia sensu zdania/akapitu, to zerknijmy do tego słownika, nic się nie stanie. Jednak warto postarać się nie robić tego za często – to naprawdę upierdliwe i psuje przyjemność z czytania.

– Czymś, co mi osobiście bardzo ułatwia czytanie w oryginale, jest mój Kindle. Ma on wbudowany słownik, więc jeśli nie znam danego słówka, wystarczy że je zaznaczę, a czytnik od razu podaje mi jego definicję (niestety nie ma opcji słownika angielsko-polskiego, ale z punktu edukacyjnego słownik angielsko-angielski jest bardziej wartościowy). Jest to więc spore ułatwienie i zauważyłam już, że osobiście wolę książki po angielsku czytać właśnie na czytniku.

– Na początek wybierz coś prostego. Niektórzy uważają, że dobrze jest zaczynać od książek z przedziału wiekowego 9-12. Przykładowo „Gangsta Granny” – ma prosty język, gdyż narratorem jest chłopiec. Jest zabawnie, nieco kryminalnie – można się więc świetnie bawić. Do tego książka nie jest za długa, a jak się ma papierowe wydanie, to czcionka jest większa. Poradzimy sobie więc z dziecięcą książką dość szybko, a to zdecydowanie nas podbuduje i zmotywuje do sięgnięcia po kolejny tytuł. Inni polecają wybrać coś, co nas naprawdę zainteresuje i nie będziemy chcieli się od tej pozycji oderwać. I w moim przypadku – finalnie – tak było. Wybór młodzieżówki, która dzieje się w środowisku szkolnym, które dobrze znałam, był dla mnie strzałem w dziesiątkę. Nie było tu ciężkiego słownictwa, a większość sytuacji była dla mnie jasna. Jeszcze inni sugerują wybór czegoś, co znamy już po polsku. Z tym nie do końca się zgadzam – z Harrym Potterem mi nie wyszło, bo jednak czarodziejskie słowotwórstwo było zbyt trudne, a z „Aristotle and Dante…” jakoś tak… Nie było już takiej niespodzianki, co tam się wydarzy. Z kolei „Shatter Me” (czyli „Dotyk Julii”) zupełnie mnie w oryginale zaskoczył, bo czytałam to tak dawno temu, że dużo rzeczy było dla mnie poniekąd nowe, a na pewno tak samo ekscytujące, jak lata temu. Uważam więc, że nie jest to najlepszy sposób, ale jeśli będziecie się czuli pewniej, próbując z czymś, co już znacie, to też możecie się dobrze przy tym bawić.

Nie kupuj zbyt wiele pozycji. Gdy kończę jakąś książkę, jestem z siebie tak dumna, że od razu chcę się brać za kolejną – problem pojawia się, gdy muszę wybierać spośród dużej ilości tytułów. Mam ich już za dużo, przez co ciężko mi się zdecydować. Jeśli więc nie musisz, to nie kupuj sobie książek na zapas. Ja niestety odkryłam, że na Amazonie można znaleźć dużo pozycji za 0 zł. Albo inne, które w przeliczeniu na polską walutę kosztują mniej niż 5zł.  Mój czytnik jest już wypełniony po brzegi takimi pozycjami, a papierowe wersje zerkają na mnie oskarżycielsko.

Od czego więc można bezpiecznie zacząć?


Tutaj nie jestem wielkim autorytetem – moja historia z czytaniem w oryginale jest jeszcze zbyt krótka, bym mogła powoływać się tylko na własne doświadczenie. Podrzucam wam jednak tytuły, które są albo proste, albo polecane przez innych. Robię to w formie listy i grafiki, żeby nie przedłużać jeszcze bardziej tego i tak już długiego postu. A na samym dole załączam kilka filmików z YouTube.


Jednymi z częstych poleceń są książki z trylogii o Larze Jean od Jenny Han, czyli odpowiednio:
„To all the boys I've loved before”, „PS. I still love you”, „Always and forever, Lara Jean”.


Na dobry start w oryginale oczywiście polecam Tahereh Mafi i jej „A very large expanse of sea”, ale również serię Shatter Me („Dotyk Julii”). Chociaż moje pierwsze spotkanie z Colleen Hoover nie było zbyt udane, jej młodzieżowy duet z Tarryn Fisher jest napisany dużo prostszym językiem, więc śmiało można zacząć od „Never, never”. Inną bardzo prostą historią jest „Everything, everything” od Nicoli Yoon. 


Kolejną często polecaną serią jest ta od Stephanie Perkins. To trzy młodzieżowe historie, całkowicie od siebie niezależne. „Anna and the french kiss”, „Lola and the boy next door” oraz „Isla and the happily ever after”



Elle Kennedy jest jedną z moich ulubionych autorek, dlatego naprawdę niesamowicie się cieszę, że któregoś dnia zachciało mi się sprawdzić, jak się ją czyta w oryginale. I chociaż polskie wydania również bardzo lubię, to jednak w jej przypadku zawsze najpierw wybiorę oryginał. Pierwsze zdjęcie – seria Off-Campus, drugie zdjęcie – seria Briar U.


Odrobinę cięższą książką jest „Daisy Jones & The Six”, jednak jest napisana w bardzo niestandardowy sposób, przez co bardzo przyjemnie się ją czyta. Nada się na jedną z pierwszych książek, ale nie koniecznie na tę pierwszą-pierwszą. Książek Rainbow Rowell osobiście bardzo nie lubię, jednak często są polecane, a język bardzo prosty – w sam raz na początek. Jeśli nie macie ochoty na młodzieżówki, to ciekawą alternatywą może być Whitney G. z jej zaskakująco dobrymi i przyjemnymi erotykami i romansami. „Over us Over you” jest prostą, przyjemną historią, w dodatku nie za długą. Idealna na start z tym gatunkiem.


Elizabeth Acevedo czy Louise O'Neill to autorki często występujące w filmach na YouTube, o tym od czego zacząć – m.in. ich „With the fire on high” czy „Only ever yours”. „Other words for home” jest pisane z perspektywy dziecka, więc to kolejna książka z łatwiejszym językiem. I na sam koniec wspominana już wcześniej „Aristotle adn Dante discover the secrets of the universe”.


Tak jak wspominałam, zostawiam wam także linki do filmów na YT, którymi sama się sugerowałam.
Być może za jakiś czas zaktualizuję ten post o kolejne pozycje czy rady. A być może będziecie chcieli więcej tego typu treści na blogu – dajcie znać, co o tym myślicie.






Prześlij komentarz

0 Komentarze